Recenzja filmu

Mam dość! (2016)
Tessa Schram
Tonko Bossen
Bente Fokkens

Nie ma zmiłuj!

Historię przepisano z reklamy toniku na trądzik: Sandel ma kumpli od kołyski, kopią razem piłkę w lokalnej drużynie, aż dołącza do nich Emiel. Chłopak jest niespokojny, skłonny do mordobicia
Chyba cofnąłem się w czasie. Na holenderskich przedmieściach – chociaż mamy rok 2015 – królują kolory jak z wczesnego Polsatu, domówki przypominają zakładowe kinderbale, największym przekleństwem jest "chrzanić to!", a nastoletnia przyjaźń to seria uprzejmości i ckliwych wyznań rodem z terapii grupowej. Nawet główny bad boy wpadł w uskok czasowy jakoś między '89 a '94 – na głowie ma blond "garnek" a la Bobby Briggs z "Twin Peaks", nosi złowrogą ramoneskę i jeździ skuterem prawie tak czarnym i demonicznym jak ostatnie albumy Metalliki. I to całkowite odklejenie od współczesnych realiów i kultury młodzieżowej byłoby jeszcze do przełknięcia, gdyby nie fakt, że "Dość!" nie jest wyłącznie kiepskim produkcyjniakiem. To coś znacznie gorszego – jakiś telenowelowo-edukacyjny odrzut z holenderskiej telewizji, bardzo przeciętnie nakręcony, słabo zagrany przez nastoletnich aktorów, a przede wszystkim – nachalnie umoralniający i budujący fałszywą wizję relacji społecznych. Rodzi się pytanie: co taka chałtura właściwie robi w regularnej dystrybucji? 


Z tą regularnością oczywiście przesadzam – film ma tak ograniczony zasięg, że zobaczy go może kilku zbłąkanych wagarowiczów z Warszawy. To dalej jednak jakaś dystrybucja i jakaś publiczność, natomiast odpowiedzi na pytanie, po co rozsiewać takie opary kiczu i bylejakości, jak nie znałem, tak nie znam. Scenariusz "Dość!" jest czysto pretekstowy – chodzi w istocie o to, żeby młodemu człowiekowi wtłoczyć do głowy, jakie konsekwencje wiążą się z łamaniem norm społecznych: kłamstwem, zawiścią, przyjmowaniem używek, "bujaniem się" z niewłaściwymi kolegami. No i jak wielką wartość tworzy pełna, "normalna" rodzina – bez niej prędzej czy później będziemy pukać w dno od spodu, dziarać portret mamy w więziennej celi albo z kleptomańskim zapałem kolekcjonować cudze smartfony. Cała reszta pozostaje szeleszczącą kartką papieru. Historię przepisano z reklamy toniku na trądzik: Sandel ma kumpli od kołyski, kopią razem piłkę w lokalnej drużynie, aż dołącza do nich Emiel (wspomniany blond "garnek"). Chłopak jest niespokojny, skłonny do mordobicia (wiadomo, nie ma matki albo ojca), z cechami sadystycznego lidera – z paczki ziomków "spod trzepaka" robi sobie maszynkę do siania terroru, lokalny gang. I już za chwilę Sandel będzie musiał zdecydować – lojalność w stosunku do dawnych przyjaciół czy prawda i sprawiedliwość. A może zwycięży rodzące się uczucie do Indry – przyjaciółki z klasy, która zmaga się z mononukleozą, ale wszyscy w szkole biorą jej chorobę za przejaw zarozumialstwa i hipochondrii? 

Wiem, samo w sobie nie brzmi to może tak źle – raczej przeciętnie, jak co drugi film dla nastolatków. Tyle że zrealizowane zostało w stylistyce i z werwą właściwą dla fabularyzowanych przerywników w programach typu talk show. Młodzież rozmawia nienagannym językiem literatury i publicystyki, inkrustuje większość wypowiedzi dosadnymi "proszę", "dziękuję", "czy mógłbyś", "daj spokój". Nie pomaga obecność selfie, smartfonów i mediów społecznościowych w funkcjach czysto scenograficznych. Dialogi są suche jak kontener trocin, wyskrobują z filmowego świata resztki wiarygodności, dając w zamian płaską emocjonalność, uczucia jakby przepisane z dziecięcych "złotych myśli". Można to właściwie uznać za przejaw dość przerażającej interesowność: oferować świat tak bardzo sztuczny i pozbawiony wyrazu ludziom najbardziej wyczulonym na każdy przejaw fałszu i niesprawiedliwości. 


Sandela i Indry – głównych "figur" do młodzieńczego utożsamienia – właściwie nie mamy za co polubić, bo nie dostali wyraźnie nakreślonych osobowości, żadnych cech szczególnych, nastoletnich zajawek czy zainteresowań, a plakaty czy gadżety w ich pokojach to co najwyżej wybór dekoratora wnętrz, wyłącznie estetyka. Jako tako wyrazisty jest jeszcze Emiel, tyle że to od początku do końca diabeł wcielony, bez taryfy ulgowej i możliwości odkupienia grzechów. I właśnie w tym determinizmie tkwi chyba największe zło "Dość!". Słodko-gorzkie, bardzo przewidywalnie zakończenie powiada jedno: nigdy nie uwolnisz się od społecznego backgroundu, trudnej rodziny, "gorszych" korzeni. Ci z zasobnych suburbiów zawsze wyjdą na prostą, nawet jeśli ich wina wcale nie była mniejsza – i holenderski film nie tylko nie polemizuje z taką wizją społeczeństwa, ale w zasadzie ma do niej stosunek afirmatywny. Nie ma tutaj zmiłuj dla oka, brak litości dla zdrowego rozsądku. Dlatego właściwie dobrze, że szanse na obejrzenie "Dość!" w Waszych kinach macie niewielkie. Pożyjecie sobie dłużej i spokojniej, w błogiej nieświadomości. Niech ten film pozostanie naszą słodką tajemnicą. 
1 10
Moja ocena:
3
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones